Nazywaliśmy go Leon. Dlaczego tak? - nie pamiętam. Po prostu Leon, niejako z definicji. Michał był matematykiem, a matematycy nie analizują definicji. Oni je po prostu przyjmują. Myślę, że Michał tak właśnie przyjął to nowe imię.

Michał urodził się 1 marca 1973 r. Był spod znaku ryb. Ludzie, którzy wierzą w horoskopy twierdzą, że ryby są z natury spokojne, cierpliwe, ambitne. Nie wiem, czy zawsze mają rację, ale w przypadku Michała zdecydowanie tak. On był syntezą spokoju, rozsądku, wrażliwości, dobra. Nie skrzywdziłby nawet muchy. Pewnego razu zasiadł przed talerzem z gulaszem. Popatrzył na ten gulasz, a gulasz na niego... Nie tknął już więcej mięsa. Innym razem przekonał przyjaciela, aby nie jadł tuńczyków, bo podczas ich połowu giną delfiny.

Zawsze pomagał słabszym. Zarówno w szkole jak i na studiach był po prostu oblegany przez mniej zdolnych kolegów i koleżanki, którym wiele godzin poświęcał tłumacząc trudne zagadnienia matematyczne. Praktycznie nikomu nie odmawiał, nawet kosztem snu. Dlatego wiecznie brakowało mu czasu dla siebie.

A zainteresowań miał mnóstwo. Jednym z głównych była, rzecz jasna, matematyka. Już w szkole średniej (uczęszczał do IV LO w Krakowie) wykazywał ponadprzeciętne zdolności matematyczne. W 1992 r. wygrał Międzyszkolne Zawody Matematyczne w kategorii klas czwartych o profilu matematyczno-fizycznym. Wtedy właśnie go poznałem - podczas ogłaszania wyników. Chwila skupienia i wyczytane zostało nazwisko zwycięzcy: Michał Łysek. W tym momencie wstał najbardziej zarośnięty człowiek na sali. Nie było co zbierać - wszyscy wybuchnęli śmiechem. On też się uśmiechnął i podszedł bez cienia speszenia po dyplom, który dawał mu prawo wstępu na kilka uczelni bez egzaminu. Ale nie na matematykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, a tam właśnie chciał studiować. Zdał więc egzamin wstępny w lipcu tego samego roku, a potem wybrał po pierwszym semestrze studiów sekcję teoretyczną . Najciekawszą, ale zarazem najtrudniejszą. Michał nie miał żadnych trudności - miał prawie same piątki, był stypendystą Ministra Edukacji Narodowej, a na piątym roku uzyskał stypendium Fundacji im. Stefana Batorego, które umożliwiło mu wyjazd do Anglii, na Uniwersytet w Oksfordzie. Zaraz po powrocie zaliczył ostatnią sesję egzaminacyjną. Do ukończenia studiów pozostała mu tylko obrona pracy magisterskiej. Być może broniłby jej razem ze mną, Pawłem i Marcinem (wszyscy zajmujemy się teorią układów dynamicznych, tak jak Michał) - 6 czerwca 1997 r. Michał szczególnie interesował się teorią chaosu. Mimo, że powstała ona dzięki zainteresowaniu ludzi czysto estetycznym pięknem obiektów w niej występujących, zwanych fraktalami , jest to bardzo abstrakcyjna i niezwykle skomplikowana teoria. Studia matematyczne w ogóle nie są łatwe. Na początku nasz rok liczył 120 osób, wśród nich Michał. Ukończyło studia nieco ponad 40 osób, niestety już bez niego. Tyle, że w jego przypadku zabrakło nie umiejętności, czy chęci do pracy, ale tej podstawowej szansy, jaką powinien mieć każdy młody człowiek - szansy życia...

Ale matematyka to zaledwie kawałek jego życia. Uwielbiał podróże. Będąc w Anglii nie mógł usiedzieć w przepięknym przecież Oksfordzie - chciał jak najwięcej zobaczyć. Niecałe dwa lata przed swoją tragiczną śmiercią objechał na rowerze całą Europę. 14 marca 1997 r. nie pozwolono mu dojechać z ulicy Tarnobrzeskiej na Brożka. Za daleko...

Uwielbiał czytać. Zwłaszcza Becketa. Jednak jego pierwszą i najukochańszą lekturą był "Kubuś Puchatek" Milnego. Olbrzymią część bagażu, jaki załadował na rower przed podróżą dookoła Europy, stanowiły książki. Zdołał tylko, będąc pod wieżą Eiffla, przeczytać kawałek "Końcówki" Becketa. Powiedział później, że dla tej chwili warto było tak się męczyć.

Kolejną jego pasją była muzyka. Uwielbiał zwłaszcza holendersko-angielską awangardową grupę "The Legendary Pink Dots". Był na większości ich koncertów. Nie obchodziło go czy, aby ich usłyszeć, musi przejechać 500, czy 2500 kilometrów. Tłumaczył ich teksty na polski i pod pseudonimem Michael Nihil publikował w Internecie. Zdołał jeszcze wysłać pieniądze na bilet na koncert, który miał się odbyć w Londynie 5 maja 1997 r. Wysłuchał go już z Nieba...

Bardzo lubił robić zdjęcia. Ponieważ większość podróży odbywał sam, chciał chociaż poprzez te zdjęcia podzielić się swoimi wrażeniami z najbliższymi. Z Anglii przywiózł 400 zdjęć. O każdym opowiadał jakąś historię. W Kole Matematyków urządził ich pokaz wraz ze wspaniałymi, dowcipnymi komentarzami. Przez kilka godzin wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem - tak jakbyśmy tam z nim byli. Parę tygodni później w tym samym Kole została zorganizowana wystawa jego zdjęć. Ale już bez komentarza...

Jednak najbardziej kochał ludzi. Miał wielu przyjaciół - i to na całym świecie. Spotykał się z nimi osobiście bądź poprzez Internet. Praktycznie nie można go było nie lubić. Swoją życzliwością, skromnością i ogromnym poczuciem humoru zjednywał sobie każdego. Właściwie niepojęte dla mnie było, czemu tak długo nie miał żadnej dziewczyny. Być może był za skromny, aby próbować zabiegać o czyjekolwiek względy. Dopiero w Paryżu spotkał Agnieszkę. Miała wtedy 19 lat, okulary, czarne włosy. Kończyła Liceum Plastyczne. W 1997 r. miała przyjechać do Polski na Wielkanoc, którą planowali spędzić razem. Przyjechała dwa tygodnie wcześniej - na jego pogrzeb...